|
|
|
|
|
Wilki
Dzika horda wilczej braci
Dumni synowie mrocznej kniei
Ponury skowyt spośród zamieci
Każde serce obedrze z nadziei
Błyskają ślepia, pazury lśniące
Na tle księżyca gromada cieni
W wiecznej pogoni za sercem bijącym
Wieczni łowcy przez śmierć naznaczeni
Nachodzą demony w wilczej skórze
A, śmierć się zbliża wraz z ich krokami
Żadna ofiara już im nie umknie
Każdą tętnicę rozerwą kłami
Bohater
Za życia bronił ludzkiego rodzaju
Poruszony losami świata
Bohater z wyboru
Gdy jednak stanął na śmierci skraju
Nikt nie wyciągnął doń ręki
Bohater bez pomocy
Wędrowiec w mroku, szukający światła
Co zgubił za życia odnajdzie w zaświatach
Bohater bez szans
Zniknął jak zgaszony płomień świecy
Odszedł w kierunku ognistych bram
Bohater bez wyjścia
Lecz wróci wędrowiec, pokonując śmierć
Ignorując czas, rzucając bogom wyzwanie
Na głos ludzkości, o pomoc prośby
Powróci z Piekieł
Bohater z wyboru
Sen
A może to wszystko jest snem
Może nasze życie jest jedynie złudzeniem
Może życie jest zwykłym tłem
Dla innych celów szczytnym wypełnieniem
Niemożebną rzeczą jest to wszystko zrozumieć
Jedynie śmierć, ostatnie tłumaczenie
Gdy żadne z drzew nie będzie umiała zaszumieć
Odejdę z tego świata, ostatnie dając z tchnienie
Może żyjemy dla czyjejś zabawy
By istota chora mogła się nasycić
Jesteśmy pokarmem, czymś w rodzaju strawy
By marzenie demiurga wnet się mogło ziścić
Jedyną ucieczką z niewoli tego świata
Jest wieczne tułaczka po bezdrożach przepastnych
I wzejdzie czas gdy ostatnie zejdą lata
Znajdziemy śmierć, ginąc wśród złudzeń własnych
A może jesteśmy tylko ofiarami
Może jesteśmy tylko tworami
Może to sen - nasze przeznaczenia
Musimy umrzeć by zyskać spełnienie
Lecz nawet po zbyciu się uprzedniego życia
Nadejdzie czas rozpusty, wewnętrznego gnicia
Choć przez wielu ludzi boskość niebem zwane
Jedyne piekło jeszcze nie nazwane
Życie
Gdy za młodu pytałem o życie
Słyszałem odpowiedzi różnego rodzaju
Lecz jednak gdy rozmyślałem o życiu skrycie
Do takiego doszedłem morału
Życie to ty i ja
Życie to nasza gra
Życie to gra zapamiętana
Życie to gra miłością zwana
W życiu jedyne co trwa stale
Odwiedzając nas co dnia i zarazem wcale
To miłość, jedyny ludzki przywilej
Bo w grze-życiu ważne są tylko chwile
Kochaj i cierp zapamiętale
A w miłości zaprawdę wielkie znajdziesz cele
Bo kto kocha i cierpi zrozumie reguł wiele
Reguł gry zwanej życiem
Rozmyślania
Chaos i ład, dwie odmienne siły
Teraz, już stojąc u brzegu mogiły
Pojmowanie moje, wzrasta niepomiernie
Każdy inny umysł, wnet przy moim zblednie
Zrozumiawszy nieskończony porządek
Czas początku, i czas kończenia
Wypowiedziawszy słowa zwątpienia
W przeznaczenie, wieczny obrządek
Walczyć z przeznaczeniem niepodobna
Dwa ostrza, jedno zawsze cię zrani
Nie umkniesz mu, wnet cię zgani
Będziesz sam, z dala, z osobna
I na cóż zdają się te rozważania
Nadchodzi już koniec mojego dumania
W pustej otchłani, doń spadam właśnie
Największy intelekt wnet po chwili zgaśnie
Naggaroth
Przychodzisz na świat, Zrodzon w mroku
W Naggaroth sławią twoje ciemne imię
Żaden z mrocznych nie dotrzyma ci kroku
Ojciec i matka z twojej ręki zginie
Twoim losem władza, będziesz panem rodów
Jednym słowem na śmierć skażesz braci
Na twe skinienie rzeka potoczy się krwi
Setki ludzi swe życie straci
Jednak wielką ceną okupisz swoją chwałę
Z pomroku dziejów wypłynie groza
Będzie ci towarzyszyć przez życie całe
Umierać będziesz powoli w jej mrozach
Aż nadejdzie czas ostatni
Znajdziesz swojego następcę
Utopiwszy miecz w twojej krwi
Powstanie jako zwycięzca
On nadchodzi
On nadchodzi, już się zbliża
Serce bije stuk, puk, stuk, puk
On już nadchodzi, nie ma już nic
Nikt się nie boi, bo on już jest blisko
W niemym krzyku ciszy, słychać cichutkie bicie
On już nadchodzi, serce bije stuk, puk, stuk, puk
Wszyscy już się poddali, wszyscy wierzą w śmierć
Nadchodzi wszak jej Anioł, on już się zbliża
Dudnią kroki w pustym korytarzu,
Przez mrok nocy wybija się cichutki dźwięk
To serce bije stuk, puk
Słyszę twój strach, czuję twój pot
To ja już nadchodzę, twoje serce bije stuk, puk
Nie masz już sił, wysysam je
Próżny twój gniew, bo już jestem blisko
Nie obroni cię bóg, nie obroni cię nikt
Twoje serduszko bije cichutko stuk, puk
Już czujesz mój mroźny oddech na plecach
To ja, jestem tuż za tobą, w ostatnich chwilach wzywasz bogów których zdradziłaś
Masz dziwne uczucie, ja wiem co to jest
Strach...
Serduszko przestało bić...
Zemsta
O zemsto, przywileju bogatych
Jak bardzo nierówno karzesz
W całej swojej sprawiedliwości
Prawdziwego grzesznika nie wskażesz
Przy całej swojej wielkiej wiedzy
Mawiają śmierć jednako puka
Nikt kto wprawdzie zemsty nie zaznał
Nie będzie wiedział czego w zemście szukać
Po próżno doszukiwać się w niej szczytnych ideałów
Po próżno w zemście prostych szukać morałów
Wiele dusz na złą drogę sprowadza
Ślepy gniew i wściekłość - oto zemsty władza
Władza to potężna, broń to w ręku zemsty
Wciąż ku swoim celom zemsta tylko bieży
Zrzucając iluzje ukojenia w cierpieniach
Każdy ból w walce siła zemsty uśmierzy
Ale pod czyim zemsta stoi tronem
Bóg to czy Szatan
Umysły zniewolone
Boskie czy piekielne będzie jej imię
Wszak wielu ludzi z jej powodu ginie
Tęsknota
Tęsknie do ciebie jak słońce do kwiatu
Zatopiony w oceanach rozpaczy
Po zimie uczuć
Znów cię pragnę zobaczyć
Znów cię ujrzeć...
Czymże zasłużyłem na taką karę
Bez ust twego smaku
Czasu tracić miarę
Próżno czas tracić
By ziemskimi słowy
Opisać piękno twej urody
Krocząc w ogrodzie twojej chwały
Urzeczony kwiatów zapachem
Oddalam się w otchłanie urojenia
Lecz to tylko sen...
Jedyne co widzę, gdy tylko zamknę oczy
Uśmiech twój promienny, uśmiech ten uroczy
Jedyne co widzę, to zielonych oczu głębia
Wciąga, faluje, w wir wpędza
Wpędza w szaleństwo
W opętania odmęty
Przez zieleń twoich oczu
Jam jest przeklęty
Wiara
Wędruję po pustyni
Spoglądam prosto w słońce
Dziś rano zdradziłem mojego boga
Dziś rano zdradziłem moją wiarę
Odszedłem zostawiając ją samą
Jak dezerter zostawia towarzysza broni
Potrzebowała mnie, a ja zostawiłem ją samą
Za oknem zamieć, szaleje wichura
Siedzę patrząc się w symbol, prosząc o wybaczenie
Potrzebowała mnie, a ja zostawiłem ją samą
Kim jestem?
Jaki jestem?
Dlaczego jestem?
Dziś rano zdradziłem mojego boga
Dziś rano zdradziłem moją wiarę
Bo moim bogiem jest Ona
A moją wiarą jest miłość
Anioł
Niebo
Błyskawica
Światłość
Mrok, ten sam, jak zawsze
Budzisz się zlany potem
Znów ten sen, ta sama wizja
Sylwetka
Miecz wznoszony do ciosu
Słońce spływa na oczernione skrzydła
Przed oczyma widzisz koleje swego losu
Widzisz morderstwa, gwałty, kradzieże
Widzisz senne straszydła
Wchodzisz na śmierci rubieże
Jego nieme usta wypowiadają wciąż tą samą modlitwę
Pasterzami się staniemy Panie
Dzięki mocy danej w nasze dłonie
Nasze stopy niech niosą twe rozkazy
Będziemy wiernie podążać tą drogą
Na zawsze dane nam będzie poskramiać dusze
In nomine Patri, et Filii, in spiritus sancti
Ciemność...
Bezchmurnej nocy
Bezchmurnej nocy
Stała na skale
Zawstydzając gwiazdy swoim blaskiem
Trwożliwie oglądała się
Żeby zobaczyć to, czego nie powinna widzieć
W jej oczach malowało się przerażenie
Strach, przed splugawieniem.
Srebrzysta suknią poruszył wiatr
Po bladych policzkach pociekły łzy
Znacząc na nich delikatny ślad
Uderzyły o głazy, z hukiem tysiąca dzwonów
Jeden krok ku wolności
Taki trudny do wykonania
Głuche fale uderzały o brzeg
Skrywając w swych czeluściach jeszcze jedną istotę
Ciszę nadchodzącego poranka rozdarł krzyk tysiąca gwiazd...
Gniew, zazdrość
Gniew, zazdrość
Gdy spoglądam na ciebie
Tak bardzo oddaloną
I zarazem tak bliską
Ogarnia mnie strach,
Czy odważę się zagrać
O własne szczęście
Ty i on, on i Ty
Zaciśnięte pięści
I bólu łzy
Widzę Twój uśmiech i jego spojrzenia
Ogień zazdrości pali moją duszę
Boże, Szatanie zadośćuczynienia
Jedyne wyjście, zgładzić go muszę
Cóż to za natchnienie?
Myśli mordercze umysł nawiedzają
Jak duchy stare zamczyska
Śmierci żądają
Ręce splamione krwią
Co ja uczyniłem ?!
W ślepym gniewie i zazdrości
Zabiłem, zabiłem...
Łza
Wypływa z oczu
Łza goryczy
Łza pamięci
Łza smutku
Po policzku spływa
Łza oczyszczenia
Łza namiętności
Łza uwielbienia
Moja miłość
Taka samotna
Poddała się
Niby mgła
Jesteś niby mgła, taka ulotna
Dająca się wziąć w ramiona
Wzlatująca w niebiosa
Jesteś jak lodowa pustynia
Nie okazując żadnych uczuć
Jesteś jak wulkan
Tryskając nimi
Boża istoto
Uroku, wdzięku pełna
Jak motyl barwna
Jak motyl nietrwała
Śniłem
Przebywałem w czarnej komnacie
Drzwi tu żadnych, żadnych okien
Tylko cienie igrały na moich powiekach
Przejmując duszę strachem głębokim
Wtem u ściany słyszę chrobotanie
Sen to czy jawa, koszmar czy złudzenie
Niby rak, co człowieka toczy
Przemożna myśl
"Otwórz zamknięte oczy"
Ślepota istotę strachem przejmuje
Ślepy we własnym przebywa świecie
Odrzucony przez widzących
Do umarłych iść musi
Oczy otwarłem, trwożliwie spoglądam
Czerń taka jasna do bieli podobna
Wszelkie szarości odcienie
Biel bieli nie godna
Odgłos bliżej, wstaję z duszą na ramieniu
Dialog o życiu z nią toczę
Czyż ono potrzebne, jakież urocze
Wypełza ciemna plama na kamieniu
Niby mroczna ugoda, trzecie miejsce w naszej dyskusji
Posępny ambasador zajmuje
Obserwować trzeba umieć
Sztuka taka mistrza warta
Ambasador mistrzem był
Życie, życiu nie równe
Sfera bogatych i biednych sfera
Każdy, kto życie daje
Drugiemu życie odbiera
Dusza z ramienia, urażona rzecze
Tyle rzeczy wartych zobaczenia
Tyle uczuć doznań wartych
Nie kochałeś, nie wiesz
Wiedza jest również
Sztuką samą w sobie
Kiedy się odezwać
Trzeba wiedzieć
Ambasador do rozmowy się włączył
Ja - powstały z kamienia
Nie znam uczuć miłości, nie znam i cierpienia
Powiedz, oddasz mi swą duszę?
Co zażądasz to spełnię, żaden rozkaz straszny nie będzie
Rzekniesz ja wykonać to muszę
Okazja wspaniała - w myślach swoich tuszę
Bogactwo i mądrość za jedną marną duszę
Teraz już wiem cóż by to za zguba była
Tracąc dobytek materialny, straciłem dużo
Tracąc bliskich, straciłem więcej
Tracąc duszę, straciłem wszystko...
Budzę się zlany potem,
To tylko sen, nikczemne złudzenie
Ponownie zasnąć zamierzam
Opaść w łagodne otchłanie urojenia
Gdy chrobot słyszę...
Śniłem
Mrok zalega ziemię, słońce już zmierzcha
Ostatnie promienie, czerwone jak krew
Padają na zmartwiałe powieki
Mimo delikatnych namów światła
Oczy pozostają zamknięte
Dziecko niepewnie dotyka zimnej ręki
Gorąca łza przecina policzek
Jak bicz zostawiający ślad krwi
Spada na nieczułą już skórę
Zbielałe wargi dziecka szepcą "Mamo"
Wokół nich sypią się liście
Ostrożnie wirując spadają na ziemię
Przykrywając litościwym całunem
Teatr zawodu...
Nie mogę patrzeć
ON
Nie mogę na nią patrzeć
Nie wytrzymuje jej spojrzenia
Gdy odwracam głowę
Słyszę jej śmiech
Mówię, żeby jej nie słyszeć
W dźwiękach wypełnienia
Zatykam uszy...
Krzyczę...
Chciałbym być ślepcem
ONA
Znów na mnie patrzy
Pali mnie spojrzeniem
Odwraca głowę
Śmieję się, żeby nie płakać
Słyszę jego głos
Wwierca się w ciszę
Zasłaniam oczy
Płaczę...
Chciałabym nie słyszeć
Złamane skrzydło anioła
Złamane skrzydło anioła
Zmarnowana szansa, być może ostatnia
Nadzieja zaprzepaszczona jak wiara
Otaczająca nas matnia
Jak anioł zwiedzałem niebo
By w końcu spaść w otchłanie
Z przetrąconymi skrzydłami
Patrzę na ludzi, którzy przemijają
Goniąc za swoimi sprawami
Ich tak bardzo nie obchodzi
Moja krzywda
Autor: Coen (Królestwo Szarego Smoka)
wiedzmin_coen@poczta.onet.pl
|
|
|
|
|
|