Kapela: pink floyd
Tytuł płyty: maddle
Piosenki:
1. One of these days
2. A pillow of winds
3. Fearless
4. San tropez
5. Seamus
6. Echoes
Tak... tak... ja wiem, że pink floyd ma tyle wspólnego z rpg co wasze rodzeństwo z inteligencją, ale po jednym tylko przesłuchaniu tej płyty zrozumiecie, dlaczego postanowiłem ją tu opisać. jest to chyba najbardziej mroczna, niepokojąca, i "wolna" (w sensie nie podlegająca komercji) twórczo płyta kwartetu z wielkiej brytfanny.
One of these days - hmm... słowo, które mi się rzuca na usta to "monotonny". Ale w dobrym tego słowa znaczeniu (jeżeli takie w ogóle istnieje). Utwór, który wprowadza słuchacza w pewien rodzaj "transu". niepokojące, przejmujące partie basu watersa brzęczą w szarawej, kiślowatej zawiesinie mózgiem zwanej w pewnych kręgach jeszcze na długo po wybrzmieniu ostatnich taktów. tekstu tu jak na lekarstwo... ogranicza się on jedynie do powtarzania tytułu. "A pillow of wings": kompozycja w pełnym tego słowa znaczeniu. Nie ma już przejmującego klimatu... jest spokojniej, ciszej... najlepiej słuchać w deszczową noc w dziewczyną przy boku. Genialny tekst (jak zwykle u floydow) przejmuje i skłania do refleksji (na temat "kurwa... czy ja nie powinienem się więcej uczyć angielskiego??" :))). "Fearless" z ciekawą partią gitary na początku i fantastycznym, zaskakującym finałem też nie pozostawia wiele do życzenia... poziom dalej wysoki. "San tropez" może się podobać, może się i nie podobać. Piosenka wydaje się trochę... "słodka"... "cukierkowa". Mimo to trzyma poziom płyty. I tu mamy dwa kawałki najważniejsze dla tej płyty. Pierwszym jest "seamus", a ważny dla płyty jest dlatego, że jest tak do bólu CHUJOWY. Kocham floydów całym sercem ale tego gówna nie przebaczę im nigdy!!! Jakieś wstrętne country ze szczekaniem psa w tle... FUJ!!! Hańba!!! Ale po zmęczeniu tego kawałka dostajemy zasłużoną nagrodę: "echoes". 23 minuty i 32 sekundy wspaniałego, monstrualnego, fenomenalnego, cudownego i nieziemskiego apogeum geniuszu. To mój ulubiony kawałek floydów, którego słucham prawie codziennie. Nie mogę wam go opisać... nie ma takich słów w naszym języku. Piękne 3 minutowe intro, które poraża swoją głębią każdy nerw, tekst, który zmiękcza wszystko co napotka na drodze... a w połowie kawałka szok! Wszystko nagle ustaje, wycisza się. Niespokojnie burczy bas. wieje wiatr, leje deszcz. i wtedy to się dzieje. Gilmour wyprawia na swojej gitarze coś, co jeszcze nikomu się nie udało. I nie mam ty na myśli jakiejś wspaniałej i skomplikowanej solówki... o nie... on się... "śmieje". tak panowie (i panie), gitara gilmoura zaczyna się śmiać. Złowieszczo, demonicznie. a deszcz nadal tnie. Coś fenomenalnego. śmiech ustaje, i znowu mamy imitację interka... boże...
A dlaczego piszę o tej płycie: jest ona wspaniałym tłem pod grę. koniec. nic więcej nie powiem. "Echoes" właśnie się kończy a ja biorę się za szukanie następnej płyty do opisania.
POLECAM!!!